Wiosenne wyjazdy nad wodę to długo wyczekiwany moment. Jeśli w zimowych porach nie łowimy, jesteśmy spragnieni kontaktu z wodą, przyrodą, wyczekujemy na pierwsze emocje związane z naszą karpiową zasiadką. Liczymy, iż uda nam się złowić piękne, duże ryby, ale najważniejsze jest być nad wodą, oddać się naszej pasji. A co, jeśli nie uda nam się mimo wielu starań nic złowić, jaki mamy stosunek do niepowodzenia?
Tegoroczna zima była dla mnie osobiście bardzo krótka, ponieważ ostatnia moja zasiadka miała miejsce w grudniu, pozostało tylko oczekiwanie na pierwszą wczesnowiosenną wyprawę nad wodę. Nie istnieje dla mnie pojęcie „sezonu” – karpie łowię cały rok. Zazwyczaj, jeśli tylko woda nie jest skuta lodem i przez kilka dni na termometrze objawia się dodatnia temperatura, przygotowuję się do zasiadki, zimowej lub wczesnowiosennej. Pierwszemu wyjazdowi po krótkiej zimowej pauzie towarzyszy wiele emocji i duże podekscytowanie, spragnieni jesteśmy kontaktu z wodą, z rybą. W głowie mamy ustalony plan działania, przygotowujemy sprzęt, zanęty, przynęty na spotkanie z pierwszymi karpiami w nowym roku. W moim przypadku tak właśnie było i z pierwszym wyjazdem nad wodę wiązałem wielkie nadzieje na złowienie cyprinusa.
Tegoroczne wczesnowiosenne karpiowanie było zaplanowane na nowej dla mnie wodzie, jaką był stary, zdziczały staw karpiowy, gdzie według informacji od właściciela terenu, nie była prowadzona żadna gospodarka rybacka od ponad 15 lat. Zbiornik ten pamięta czasy przedwojenne a powierzchnia lustra jego wody w połowie jest już zarośnięta trzcinowiskami. W trzcinowiskach jest wiele ciekawych zatoczek, kanałów, którymi potencjalnie mogą przemieszczać się karpie. W wodzie zauważyłem podwodne łąki, zatopione gałęzie. Klimat, jaki panuje nad taką wodą, jest iście bajkowy a świadomość tego, że nikt nie zna pogłowia i wielkości występujących tam ryb, dodatkowo potęguje niesamowite nadzieje i wyostrza wyobraźnię. Takie właśnie wody lubię najbardziej!
Z racji tego, iż woda ta jest dość płytka, jest to doskonały zbiornik na pierwsze wiosenne wyprawy na karpia. W głowie miałem ułożony plan działania, wstępne wcześniejsze rozeznanie nad wodą pozwoliło wytypować miejsca do położenia zestawów, ale cały czas miałem przed oczami pytanie: czy są tam karpie? Jeśli tak, to jakie i jak dużo ich tam pływa. Takie wyzwania są dla mnie sednem karpiowania, niezbadane wody to rzadkość, a w dzisiejszych czasach znalezienie takich dzikich zbiorników jest bardzo trudne. Dlatego też z ogromną radością i dużą dawką pozytywnego zapału rozpocząłem przedwiosenną przygodę na nowej wodzie, gdzie według informacji, jakie uzyskałem, nikt jeszcze profesjonalnie nie łowił karpi. I to była bardzo dobra informacja!
Nową wodę, zanim powędrują do niej zestawy z kulkami, zawsze staram się w miarę możliwości bardzo dokładnie zbadać na wszelkie sposoby. Jeśli nie ma zakazu pływania pontonem, korzystam z tej możliwości, dokładnie opływam zbiornik z echosondą i stukadełkiem w celu sprawdzenia głębokości, rodzaju dna, charakterystyki jego ukształtowania. Bez tych czynności nie rozpoczynam łowienia i tym razem na tej wodzie również dokładnie przyjrzałem się tym zagadnieniom. Z racji tego, że woda ta nie była głęboka i była dość przejrzysta, mogłem poza ekranem echosondy obserwować co się dzieje na dnie zbiornika zaglądając na lustro wody. A działo się sporo! Widać było, że ten stary zbiornik całkowicie zdziczał. Połowę niegdyś powierzchni lustra wody zbiornika porastały trzciny z wewnętrznymi dużymi zatokami, głębokość wody od 0,5 do nawet metra w tych trzcinowiskach rozbudzała moją wyobraźnię o trasach ryb tam bytujących. Druga połowa wody była otwarta, nie zarośnięta trzcinami, ale z licznymi łąkami podwodnymi, które gdzieniegdzie już o tej porze roku dorastały do powierzchni lustra wody. Udało się znaleźć miejsca nawet do 1,5 metra. Dno w dużej mierze porastały łąki podwodne, które już w marcu były dość bujne, a więc latem zbiornik ten będzie bardzo trudny technicznie i zapewne w większości zarośnięty. Wytypowałem sobie kilka miejsc położenia zestawu, ta decyzja nie była łatwa, ponieważ wczesną wiosną warunki pogodowe bardzo szybko się zmieniają i dynamika zmian pogodowych powoduje, że ciężko jest zlokalizować miejsce przybywania ryb a ich aktywność uzależniona jest od temperatury wody. Założeniem było szukanie ryby a więc zestawy powędrowały w skrajne miejsca, czyli od najpłytszych zaraz przy trzcinach do tych najgłębszych dołków, które udało się zlokalizować. Samo miejsce położenia przynęty zostało dokładnie sprawdzone, „wystukane” w celu uniknięcia położenia kulek w gęstej roślinności lub na zbyt grząskim mule.
Co do rodzaju zanęty i przynęty przyświecał jeden cel – mało, delikatnie i drobno. Woda miała temperaturę 5,5 stopnia a zatem bardzo zimna i wiedziałem, że nie będzie łatwo skusić ryby do pobierania pokarmu, czyli moich przynęt. Nad wodą jak i pod wodą nie było widać zbytniego życia, wszystko sprawiało wrażenie jakby jeszcze było w zimowym letargu. Nie widać było jeszcze żadnych powierzchniowych owadów, nie było spławów ryb, nawet nie widzieliśmy drobnicy uganiającej się na płyciznach. Nie rokowało to pozytywnie. My również nad brzegiem tej wody czekaliśmy na pierwsze rozgrzewające promienie wiosennego słońca. Wiedziałem, że jest trochę za wcześnie na wędkarskie eldorado, ale nadzieje były ogromne i to nas motywowało i rozgrzewało. Trzydobowa zasiadka to sporo czasu na przechytrzenie ryb, a więc na spokojnie oczekiwałem pierwszego brania. To była pierwsza wiosenna zasiadka na nowej wodzie i nie ilość brań była ważna, choć na to oczywiście czekałem, ale sprawdzenie i przetestowanie wody.
Pierwsza doba minęła na spokojnym, błogim oczekiwaniu i podziwianiu otaczającej nas przyrody. Jedyne co mogłem zrobić, to wywieźć zestawy i czekać na ewentualne efekty. Na oczekiwaniu minęła także druga doba i wówczas zdecydowałem się na zamianę jednego z miejsc. Doszedłem do wniosku, że ryba gdzieś musi żerować, pozostaje ją odnaleźć, bo o znęceniu jej raczej mowy nie było, było za wcześnie i ryby nie żerowały intensywnie na tyle, abym sprowadził je w pole nęcenia, ich metabolizm w wodzie o temperaturze 5,5 stopnia był minimalny. Zestaw spod trzcinowiska, gdzie nie zauważyłem żadnego ruchu na wodzie, powędrował na głębsze miejsce ok. 40 metrów od trzcin. Po dokładnym sprawdzeniu dna, przynęta razem z woreczkiem PVA wypełnionym pokruszonymi kulkami i drobnym pelletem 4 mm powędrowała do wody, dookoła tego zestawu rozrzuciłem dosłownie 8 sztuk kulek. Pozostało oczekiwać dalszego rozwoju sytuacji. Po upływie ok. 10 godzin, w godzinach porannych nastąpiło długo oczekiwane branie na jednej z moich wędek i była to właśnie wędka z zestawem, który przełożyłem w inne miejsce. Po ponad dwóch dobach oczekiwania, dźwięk sygnalizatora i to w wodzie, o której wiedziałem bardzo niewiele, to była ogromna dawka emocji! Wyobraźnia automatycznie zasugerowała olbrzymiego karpia na drugim końcu żyłki, po podniesieniu kija faktycznie czułem piękny potężny opór. Po kilku sekundach ryba wbiła się w roślinność i wówczas zapadła szybka decyzja o wypłynięciu po nią na wodę. Decyzja słuszna, ale niestety nie zdążyłem jej zrealizować…poczułem luz na żyłce, to był koniec, ryba, najwidoczniej słabo zapięta, spięła się. Wszystko działo się bardzo szybko. Mimo że przegrałem tę walkę, byłem bardzo podekscytowany, entuzjazm wrócił na dobre a szansa na kolejne brania stawała się jak najbardziej realna. W wodzie, w której nie wiemy czy występuje tam karp i nie wiemy jaka jest jego populacja, każdy kontakt z rybą to już ogromny sukces i spotęgowanie nadziei na regularne efekty. Radość była ogromna, wiedziałem że, w tym zbiorniku pływa karp a jak jest jeden, to może być ich więcej, to był dowód na to, że warto tutaj próbować.
Po całym zdarzeniu i ochłonięciu z emocji, szybka decyzja o zmianie miejsc położenia zestawu na innych wędkach. Tym razem przynęty powędrowały w miejsca, które za pierwszym razem wydawały się mniej atrakcyjne z nadzieją, iż nastąpi powtórka i kolejnym razem uda nam się wyholować karpia. Niestety, do końca zasiadki nie udało się już wypracować żadnego kontaktu z rybą. W nocy przyszedł przymrozek i wszelkie życie wodne zamarło. Ostatecznie bilans zasiadki to jedno wypracowane branie. Mimo, iż nie udało mi się podziwiać pierwszego karpia z nowej wody na macie, to byłem bardzo zadowolony z tego wyjazdu. Po pierwsze dlatego, że był to wyjazd po krótkiej przerwie, po drugie – nowa woda, a co a tym idzie spotęgowanie mojej ekscytacji, po trzecie – udowodniłem sobie, że w tej wodzie pływa karp! A więc jest realna szansa na to, że kolejnym razem uda się coś złowić. Najważniejsze było wspólnie poobcować z przyrodą i zdobyć kolejne nowe doświadczenia i naukę płynącą z zaistniałych wydarzeń. Każda zasiadka karpiowa przynosi nowe, przydatne na innych wodach, doświadczenia, każda sytuacja jest dla nas pouczająca. Osobiście zdobyłem nowe doświadczenia, ponieważ możliwość obserwacji dna z pontonu w tej przejrzystej wodzie pokazała mi jak dokładnie wyglądają podwodne łąki, jak kształtuje się dno w miejscach styku roślinności z dnem twardym i jak ważne jest bardzo dokładne położenie w takich miejscach swojego zestawu. Zasiadka ta była również kolejnym udanym spotkaniem nad wodą z moim kompanem karpiowych wypraw – Robertem, gdzie wspólnie mogliśmy podziwiać występującą na tym terenie dziką przyrodę, powspominać miniony sezon i zaplanować kolejne wyjazdy nad wodę. A kontakt z rybą udowodnił, że warto próbować zawsze, o każdej porze roku i w każdej wodzie. Mimo braku karpia na macie na pewno tam wrócimy bogatsi o nową wiedzę, nowe doświadczenie, a zdjęcie z okazałym karpiem z tej wody to tylko kwestia czasu.
tekst i foto: Przemysław Pająk